Relacja z maratonu – część druga

Na kolejnym kilometrze mija mnie Piotrek Maj z Trinergy. Ze spokojem, ale stanowczo mówi do mnie – robimy swoje! i mocno przybija piątkę. Wtedy pomyślałem sobie: –Skurczybyk, będzie mocny. No i nie pomyliłem się. Piotrek wykręcił mistrzowski czas (2h 48min.).

Czuję się nieźle, mimo że tętno zaczyna przyspieszać. Co milę ustawione są stanowiska z napojami gatorade i wodą. Standardowo chwytam tylko wodę. Staram się regularnie nawadniać. Przegrzanie to był mój częsty błąd na maratonach.

Pierwsze trzy kilometry zacząłem wolno, a nawet bardzo wolno biorąc pod uwagę profil trasy. Na zegarku średnia 4:12 /km. Piąty kilometr wyszedł w 3:52 – szybko. Niemniej nie odczuwałem tego, że biegnę w takim tempie. Po prostu ten odcinek był wyjątkowo stromy.

Od 7 km trzymałem planowane tempo w okolicach 4 min./km. Trasa się spłaszczyła i można było skupić się na rytmie biegu. Niestety od 13 km tętno oscylowało w okolicy progu beztlenowego co nie napawało mnie optymizmem. Wiedziałem, że jak zaczną się podbiegi to mogę się szybko zakwasić, a potem nici z długiego finiszu.

Biegnąc przez okoliczne miejscowości widzi się tłumy kibiców, dosłownie oblegających trasę. Doping jest nieprawdopodobny. Gdy tylko pojawiają się zabudowania odgłosy ludzi tak rezonują, że aż szumi w uszach. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem. Chyba nie będzie nadużyciem, kiedy porównam ten doping do poruszenia jakie gotują kibice kolarzom na najtrudniejszych etapach największych tourów. Przy trasie ustawione są głośniki z których lecą nieśmiertelne melodie: Eye of the tiger czy Final countdown. 

Największy uśmiech na twarzy pojawił się w połowie biegu. To tam jest chyba najsłynniejszy na świecie żeński punkt kibicowania;) Dziewczyny z Wellesley College – trzysta (a może i więcej) metrów dopingu o mocy odrzutowca. Spora grupa dziewczyn miała z sobą hasła motywujące do… całowania;) w tym mój ulubiony: Kiss me! Unemployed. 

Od połówki tempo zaczęło minimalnie zjeżdżać (średnia 4:10). Nie czułem świeżości, a wiedziałem, że najlepsze ma jeszcze nadejść. Świadomie nie szarżowałem, ale tętno było ciągle w górnych granicach normy.

Na 26km zjadłem kolejny żel (pierwszy na 15km). Zaczęły się podbiegi. Pierwszy wszedł w miarę – tętno 173. Kolejne były tylko trudniejsze. Powoli zostawałem pozbawiany złudzeń na dobry rezultat. Następny podbieg to test psychiki – próba rozmontowania zawodnika.  Przy trzecim zjechałem z tempem, a czekał mnie jeszcze deser – Heartbreak Hill. Tę górę pokonałem w 4:54/km z czego nie byłem dumny. Ta górka ostro ciążyła mi potem na psychice chociaż wydaje mi się, że miałem możliwości fizyczne na przyspieszenie.

Straciłem wiele cennych sekund. Zostałem pozbawiony zapału, a energia kończyła się z każdym kilometrem. Nie miałem kontuzji i nie byłem odwodniony, ale moja głowa odmówiła współpracy. Nie zdołałem wznieść się na wyższy poziom bólu. Przyjechałem do Bostonu z konkretnym celem – złamać co najmniej 2h 53 min. Na połówce było to jeszcze realne.

Po biegu zastanawiałem się dlaczego dałem sobie wryć do głowy tak twardy cel (na zasadzie zero-jedynkowej). Dlaczego, mimo nie sprzyjających warunków, nie założyłem sobie biegu na życiówkę 2:57.  Teraz mogę sobie gdybać.

Ostatnie kilometry przeczłapałem ze średnią w okolicach 4:30 – 4:45. Nie miałem ochoty na walkę. Oczywiście nie tylko psychika grała tu pierwsze skrzypce. Zbiegi na ostatnich kilometrach pokonuje się na wykończonych mięśniach.

Nie będę rozpisywał się o warunkach atmosferycznych na końcówce. Chciałbym podkreślić tylko jeden paradoks. Im więcej widziałem żywo reagujących ludzi na ulicach Bostonu tym trudniej było mi się zmierzyć z ich reakcjami. Biegło mi się coraz gorzej i czułem się zmasakrowany psychicznie. Strasznie trudno było mi cieszyć się z nimi wszystkimi podczas gdy dostawałem ostre lanie. Żeby było zabawniej te lanie sam sobie zgotowałem.

Na metę przybiegłem, a raczej przytruchtałem, po 3h i 2 minutach. Miałem różne myśli. Z jednej strony cieszyłem się, że to już koniec i mogę iść do hostelu, z drugiej zaś byłem cholernie wściekły na siebie i na to co stało się w drugiej połowie biegu.

Smutny i zrezygnowany odebrałem medal i powłóczyłem nogami do depozytu. Zaczęły schodzić ze mnie emocje. Nie czułem się najlepiej pod względem fizycznym, ale to już historia. Przy depozytach dorwał mnie Piotrek. Nie gadaliśmy długo, bo zaraz rozdzieliła nas pani dbająca o to, żeby za metą nie powstały korki. Kilka chwil zajęło mi dojście do siebie.

Nie ukrywam, że długo będę wspominał ludzi z ochrony czy wolontariuszy pracujących przy depozytach, którzy gratulowali mi biegu i mimo że strasznie wyglądałem, dali poczucie dumy z tego co zrobiłem. Nie zapomnę też pani z opieki medycznej, która przyniosła mi drugą wodę i folię termiczną, gdy leżałem zziębnięty na chodniku i dochodziłem do siebie. Pomogła mi też wstać i pokierowała do miejsca w którym mogłem się ogrzać. Wykazała się dużym wyczuciem sytuacji i empatią. Okazała się świetnym psychologiem. Powiedziała w skrócie coś takiego: Wiem, że chciałeś zejść poniżej tych 3h, ale Twój czas to jest świetny rezultat. Dałeś z siebie naprawdę dużo, a obsługa medyczna jest teraz po to, żeby Wam pomóc. 

To były najbardziej budujące słowa tego dnia. Nie wiem czy kiedykolwiek, ponownie odwiedzę Boston, ale na nowo zaczynam o nim marzyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.