Boston 2022

Jest jedna impreza, która motywuje mnie, żeby robić 30-to kilometrowe wybiegania, biegi progowe i kilkusetmetrowe podbiegi. Tą imprezą jest Maraton Bostoński.

Co prawda tych biegów progowych (na progu przemian beztlenowych, czyli takim w którym rozpoczyna się szybki przyrost stężenia kwasu mlekowego we krwi) nie robiłem prawie w ogóle, a jeśli robiłem to przybierały formę biegu z narastającą prędkością (BNP). Postawiłem na ekonomię biegu, pamięć mięśniową i naturalne predyspozycje szybkościowe.

Przygotowania zacząłem pod koniec listopada zeszłego roku. Celem było stopniowe zwiększanie kilometraża. Zacząłem od około 40 km w tygodniu w spokojnym tlenie. Do tego trzeba doliczyć trzy treningi bokserskie po 2h. Tak, zacząłem się bawić w boks od września 2021. Boks zawiesiłem na dwa miesiące przed docelową imprezą. Z początkiem marca zacząłem BPS (bezpośrenie przygotowanie startowe) i całkiem zluzowałem skakanie po ringu. To był czas na pracę specyficzną, czyli pod maraton.

W planie pojawiły się niedzielne 28 km – 35 km biegi po 4’45″/km, 25 kilometrowe BNP po ~ 4’35″/km, zabawy biegowe. Ach, jaka to była zabawa! Może nie było przyjemnie, ale byłem zadowolony, że kilometraż wzrastał, a mięśniowo odczuwałem to nawet znośnie. Przed Bostonem tylko raz odwiedziłem osteopatę Andrzeja Topczewskiego, który igłami rozbił mi mięsień płaszczkowaty. Zatem niezły wynik jak na moje naturalne zdolności do spinania mm.

Bywały dni w których pojawiało się mityczne flow. Tydzień przed Półmaratonem Warszawskim zrobiłem najdłuższe wybieganie i wiedziałem, że nie będę wtedy wypoczęty. Dobry wynik na połówce utwierdził mnie, że założenia pod Boston były słuszne: kilometraż głupcze!

Najdłuższy mikrocykl miał 80 km, czyli przyzwoicie. Po Warszawie (27.03) kilometraż malał, ale pojawiły się kilometrówki i ćwiczenia zbiegania, które wcześniej uskuteczniałem w Zakopanem. Jeśli myślisz poważnie o Bostonie to poza podbiegami poćwicz bieganie z górki i to nie na trzy tygodnie przed imprezą.

Boston

Powrót do Bostonu po 6 latach. Ten z 2016 był najtrudniejszym biegiem w jakim brałem udział. Bezlitośnie odsłania twoje słabości. Maratończyk Piotrek Maj napisał mi przed biegiem, że jedyna słuszna taktyka to: Zacząć bardzo mocno, dołożyć na wzgórzach w Newton i ogień do mety. Ten cholerny maraton jest generalnie z górki nie licząc miejscowości o której wspomniał Piotrek i tak się go niestety biega! Jeśli położy cię Newton to po tobie.

W tym roku postanowiłem rozprawić się z życiówką z Nowego Jorku. Dzień startu, 18 kwietnia, godzina 10:00. Warunki były przyzwoite: 8 *C, lekki boczny wiatr, pełne słońce. Trzeba postawić kropkę nad i. Pierwsze kilometry to bieg w dół. Trzeba uważać, żeby nie przeszarżować. Biegnę koło 4’/km. Tętno 167 uderzeń. Jest ok. Na 12 km biorę żel. Założyłem , że biorę dwa żele – pierwszy wejdzie na 10-12 km a kolejny po 24 km. Tak też zrobiłem. Nie miałem problemów z gatoradem. Piłem na każdym punkcie izo i wodę. Połówka weszła w 1h 27′ 33″. Przyzwoicie.

Wypłaszcza się; zaczyna się odliczanie do Newton. Tętno w normie. Jest kontakt z ciałem. Zaczynamy maraton…

Pierwszy podbieg zaczyna się na 16 mili (ok. 26 km). Będzie ich w sumie cztery. W tym ten ostatni – łamiący serca. Wiem, że stracę cenne sekundy na tym odcinku, ale chcę przebiec to jak najbardziej ekonomicznie. Biegnie się luźno jak na ten etap. Jestem gotowy na Heartbreaking Hill. No to jedziemy! Tętno kilka uderzeń powyżej progu. Po kilkusetmetrach wspinaczki jestem na górze. W głowie: Teraz Adrian! Teraz zapierdalaj do mety! Uspokoiłem oddech. 34 kilometr. Tempo poniżej 4’00″/km. Zapierdalam.

35 km , 36, 37…Nie patrzę już na zegarek. Wiem, że straciłem na tych pagórkach i nie ma innej możliwości niż nadrabianie szybkim zbieganiem. Szczęśliwie nie mam skurczów i problemów żołądkowych. 39 km nie ma już żadnej świeżości. Zaczynam się zastanawiać czy coś pić. Biorę wodę przez rozsądek. Ostatni punkt z wodą tylko po to, żeby polać głowę. 40 km. Wiem, że dociągnę wynik. Nogi bolą. Czołowy wiatr się wzmaga. Myślę już tylko o ostatniej prostej. 41 km tłum kibiców niesie i pozwala wykrzesać z siebie rezerwy. Ostatni zakręt w lewo i meta. Zaczyna cholernie wiać w twarz. Patrzę pod nogi, żeby nie widzieć , że jeszcze kilkaset metrów. Tętno 175. Mówię do siebie.. Przyspiesz! To ostatnia prosta!

Meta. Raczej ulga, że to już koniec niż euforia. Raczej satysfakcja z realizacji planu niż zadowolenie z wyniku. Czas 2h 56′ z groszem. Odczarowałem to miejsce.

PS Chcę podkreślić, że ten wynik to rezultat nie tylko ostatnich miesięcy pracy, ale przede wszystkim wieloletniego treningu. Mój pierwszy maraton pobiegłem w wieku 19 lat. Od tamtego czasu przebiegłem kilkanaście maratonów i półmaratonów. I zdecydowanie tę maratońską podróż uważam za swój największy sportowy sukces. Takich podróży Wam życzę!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.