Zawody w Pile były dla mnie, w tym sezonie, ostatnimi zmaganiami triathlonowymi. Cały trzydniowy cykl składał się z czterech konkurencji: czasówki triathlonowej, duathlonu, aquathlonu i triathlonu na dystansie 1/4 Ironmana. To jedne z bardziej wymagających zawodów, na których kiedykolwiek startowałem. Zawodnicy, z którymi miałem okazje rywalizować stanowili czołówkę polskiego triathlonu, przez co byłem dodatkowo zmotywowany. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że może być dobrze. I tak de facto było. Zaczęło się jednak niewesoło.
Pierwszy dzień to czasówka triathlonowa. Konwencja czasówki, czyli starty indywidualne co trzydzieści sekund (zawodnicy przystępowali do rywalizacji w trzydziestosekundowych odstępach). Do pokonania tylko 400 metrów pływania, około 8 km na rowerze i 3 km biegu po duktach leśnych. Ten start nie był dla mnie udany. Mam na myśli głównie sytuację na zmianie pływanie-rower, którą będę długo wspominał.
Podczas wyprowadzania roweru ze strefy T1 zahaczyłem but na jednej z nierówności, a raczej dziur, których było tam sporo. But wypiął się a ja, nie zastanawiając się długo, chciałem go szybko zabrać. Niestety biegłem żwawo i manewr powrotu wykonałem zbyt gwałtownie, co skutkowało złożeniem roweru i wywrotką na pysk. Pomógł oczywiście piasek, którego akurat w tamtym miejscu nie brakowało. Na szczęście obtarłem tylko stopę i dłoń. Nie odczuwałem bólu fizycznego, jednak bolało mnie, że straciłem mnóstwo czasu podczas tej głupiej sytuacji. Byłem zły na siebie, że mogłem popełnić taki błąd. Chciałem jak najprędzej odrobić część strat. Postanowiłem dać z siebie 110%. Moje nastawienie przełożyło się na dobrą jazdę rowerem i jeszcze lepszy bieg. Trzykilometrową, trudną trasę biegową pokonałem w 9 minut, co jest sporym osiągnięciem.
Na mecie byłem wykończony. Nienawidzę takiej beztlenowej jazdy i generalnie nie lubię dystansów sprinterskich. To jest wysiłek, do którego nie jestem przyzwyczajony. Ostatecznie uzyskałem 12 czas podczas tej rywalizacji. Tak w skrócie wyglądał dzień pierwszy touru.
Dzień drugi zaczął się od duathlonu. 5 km biegu, potem 20 km jazdy rowerem i na deser 3 km biegu. Startowaliśmy w konwencji na dochodzenie to znaczy, że liczył się czas, który uzyskaliśmy podczas pierwszego dnia. Pierwszy startował zawodnik, który uzyskał najlepszy czas, a potem kolejno osoby ze słabszymi rezultatami. Różnice czasów były niewielkie. Ja straciłem do prowadzącego Tomka Brembora około 4 i pół minuty. Właśnie po takim czasie po nim wystartowałem. Adrenalina i doping kibiców, na starcie, dał mi ostrego kopa. Do zawodnika przede mną (klubowego kolegi z Trinergy Kuby Bieleckiego) traciłem kilkanaście sekund. Postanowiłem go jak najszybciej dogonić. Po niespełna dwóch kilometrach wyprzedziłem Kubę i dalej biegłem swoim szybkim (jak się potem okaże zbyt szybkim) tempem. Na rowerze, z kolei Kuba mnie wyprzedził, ale starałem się mieć go w zasięgu wzroku. Do T2 wpadliśmy razem. Niestety mocny bieg i ostre kręcenie na rowerze sprawiło, że na 2 km biegu odcięło mi prąd. Kolka, którą odczuwałem była na tyle bolesna, że nie byłem w stanie utrzymać odpowiedniego tempa biegu. Byłem sfrustrowany tym, że nie mogę biec swoim rytmem oraz faktem, że brakowało mi tak niewiele do mety. Ostatecznie przybiegłem minutę za Kubą, co nie było wielką tragedią.
Po wyścigu trzeba było się zregenerować, bo już o godzinie 16tej kolejny start. Tym razem czekał mnie aquathlon, czyli moja ulubiona konkurencja. Prysznic, krótka drzemka, lekki obiad, drzemka, przygotowanie do startu. Do pokonania miałem 1500 metrów pływania i 5km biegu. W tej konkurencji miałem nadrobić straty.
Rozpocząłem wyścig na maska, a mówiąc obrazowo i konkretnie – poszedłem „w trupa” i tym razem był to dobry ruch. Już po 200 metrach, płynąłem „w nogach” mocnego zawodnika, dzięki któremu nie traciłem zbyt wiele energii. Na szczęście nie odcięło mi prądu na pływaniu i mogłem kontynuować zawody w dobrym tempie. Z wody wyszedłem na 16 pozycji, co nie jest rewelacyjnym miejscem, ale zabawa miała się dopiero teraz zacząć. I zaczęła się. Po dość długiej konfrontacji z pianką, (kolejne cenne sekundy) z niezbyt radosną miną, wybiegłem ze strefy zmian. Biegło mi się rewelacyjnie. Sprawnie mijałem kolejnych zawodników. Miałem, co prawda wątpliwości czy starczy mi sił przez cały odcinek biegowy, ale szczęśliwie udało mi się wytrzymać narzucone tempo. Aquathlon zakończyłem na świetnym 8 miejscu. Byłem bardzo zaskoczony, że udało mi się uzyskać tak dobre miejsce, ale najbardziej zaskoczony byłem faktem, że czas biegu był dosłownie o sekundy gorszy, niż pierwszego: Tomka Brembora – Mistrza Polski i uczestnika Pucharu Świata. Dzięki tak dobremu wynikowi przesunąłem się na 9 lokatę w generalce – wyprzedzając Kubę Bieleckiego. Wiedziałem jednak, że muszę wyjść z siebie i stanąć obok, żeby pokonać go kolejnego dnia na 1/4 Irona. Kuba nie specjalizuje się w sprinatach – był nie tak dawno Mistrzem Polski na dystansie Ironman w swojej kategorii wiekowej. – Wygrać z nim będzie niezwykle trudno – pomyślałem wtedy. Jednak chciałem pokusić się o niespodziankę. Miałem około minuty przewagi, co było jednak nikłą zaliczką.
Zawody na dystansie 1/4 Ironmana zaczęły się punktualnie o 9:00. Do Touru dokoptowano zawodników, którzy startowali tylko na tym dystansie. Tak więc było nas, tego dnia, w sumie około 300 osób.
W ćwiartce (przypominam) do pokonania jest dystans: 950 metrów (pływanie), 45 km (rower) i 10,5 km (bieg). Tego dnia nie miałem ochoty startować. Szczerze powiedziawszy ochota na starty przeszła mi już w sobotę po duathlonie. Organizm, poza tym że mógł odczuwać jeszcze wysiłek z Frankfurtu (pełny Ironman), nie był dostatecznie zregenerowany. Brakowało świeżości i mocy. Mięśnie były ponapinane i zmęczone. Handicap miały osoby, które szybko się regenerują. Zapewne się domyślacie kto to mógł być. Niestety nie należałem do tej grupy.
Dystans pływacki potraktowałem dość ostrożnie. Nie młóciłem wody jak świeżak. Starałem się oszczędzić energię na rower.
Zmianę T1 zrobiłem bardzo sprawnie – tak, że byłem tym faktem nieco zaskoczony. Zazwyczaj guzdram się strasznie (tak wiem – kwestia treningu). Rower zacząłem w swoim tempie. Jechałem spokojnie na lemondce czekając, kiedy to pojawi się Kuba. Wyprzedził mnie już na piątym kilometrze. Myślałem, że trochę dłużej utrzymam przewagę. Jednak nie zrobiłem odpowiedniej przewagi na pływaniu i w konsekwencji musiałem dać się wyprzedzić już na początkowym etapie jazdy rowerem.
Przez pewien czas jechałem tempem Kuby, co było zagraniem niezwykle ryzykownym. Pilnowałem, żeby odległość między nami była przepisowa (wymóg non-drafting, czyli zakaz jazdy „na tzw. kole”). Niestety już w połowie dystansu dałem za wygraną – Kuba odjechał mi na agrawce (czytaj nawrocie). Starałem się kontrolować tempo i zachować minimalne rezerwy na bieg. Byłem, delikatnie mówiąc, zdegustowany faktem, że wielu zawodników jechało w tzw. pociągach (zawodnicy jadący w grupie). Dość frustrujące uczucie, kiedy widzisz
oszukujących zawodników. Na końcowym etapie miałem taką przygodę, że jeden z pociągów wyprzedził mnie i nagle widzę, że jeden z liderów grupy zaczyna się kłócić z innym zawodnikiem. Merytoryczna pogawędka oszustów (nie zamierzam ich cytować, bo nie warto). Chodziło w skrócie o to, że nikt nie robi zmian czyli nie prowadzi watahy – bo tak należy ich nazwać. Tempo grupy spadło, a ja miałem dylemat – czy zwolnić i jechać przepisowo za grupą, czy ich wyprzedzić. Postanowiłem wyprzedzić, za co dostałem opierdziel od zawodnika, który to poczuł się urażony faktem, że ktoś go mija. Dojechał do mnie i wyraził dezaprobatę : kolego! jak wyprzedzasz, to jedź przynajmniej siedem metrów z przodu-. Nie chciałem się kłócić i tłumaczyć, że po pierwsze, kochane miśki, jedziecie interwałami (gdy ich mijałem to akurat przyspieszali), po drugie jedziecie w grupie co jest zakazane, po trzecie jadę swoim tempem i jeśli wydaje wam się, że poruszam się zbyt wolno, to wyprzedźcie mnie i nie zawracajcie gitary.
Faktem jest, że wyprzedając grupę trochę mnie postawiło, jednak wolałem takie rozwiązanie, aniżeli drafting czyli oszukiwanie siebie i innych. Cała sytuacja miała miejsce około 2km przed zmianą T2.
Bieg był już na oparach, mimo że nie przeszarżowałem na rowerze . Miałem około 2 minut straty do Kuby. Musiałem odrobić relatywnie sporo. Nie byłem świeżutki, a do pokonania było ponad 10km. Wyprzedzałem wolniejszych biegaczy i to mnie motywowało. Tuż przed agrafką zobaczyłem uśmiechniętego Kubę. Był pewny swego. Ja już nie. Wiedziałem, że muszę przyspieszyć na kolejnym, pięciokilometrowym kółku. Nie zanosiło się na to. Zdołałem jedynie utrzymać dotychczasowe tempo. Na metę wpadłem maksymalnie zmęczony. Przez parę minut dochodziłem do siebie. Nie udało mi się obronić 9 pozycji w generalce. Jednak miejsce 10 to i tak, przynajmniej dla mnie, duże osiągnięcie.
Cieszę się, że udało się bez szwanku przejść przez te trudne zawody. Jednak w przyszłym roku zastanowię się dwa razy czy chcę to powtarzać.
Od strony organizacyjnej zawody były przygotowane na przyzwoitym poziomie. Do poprawy – kwestia wcześniejszego informowania o dokładnym harmonogramie zawodów. Dodatkowo odprawa pół godziny przed startem wydaje się problematyczna, ze względu na brak możliwości zrobienia solidnej rozgrzewki. Fajnie gdyby trasa rowerowa była mniej dziurawa i mniej wyboista. Byłoby dobrze gdyby była szersza, bo wyprzedzający się rowerzyści, plus sędziowie na motorach, czasem może równać się wypadek. Wypadek zresztą był. Jednak nie z winy organizatora. Zmarł 27 letni triathlonista. Miał zawał serca. Dlatego w tym miejscu pragnę zaapelować do amatorów sportów wytrzymałościowych. Badajmy się regularnie! Startujmy świadomie i odpowiedzialnie, a nie tylko na własną odpowiedzialność.