Start w maratonie bostońskim był dla mnie bardzo ważną sprawą. Udział w tym niezwykłym biegu to realizacja planu, który pojawił się mojej w głowie kilka lat temu. W tym momencie mogę przyznać, że były to najważniejsze zawody w jakich kiedykolwiek uczestniczyłem. Postaram się opowiedzieć jak przebiegały i co utkwiło mi najbardziej w pamięci.
Do Bostonu przyleciałem 15 kwietnia, czyli trzy dni przed startem. Nie miałem zatem zbyt wiele czasu na aklimatyzację. Szczęśliwie zmiana czasu nie była problemem.
Jednak czynników, które mogły utrudnić osiągnięcie korzystnego rezultatu było kilka. Po pierwsze wiatr. Maraton w Bostonie biegnie się z miasta Hopkinton do Bostonu – z zachodu na wschód. Zazwyczaj, w zależności w którym kierunku zawieje, takie są rezultaty. Czasy zwycięzców – elity mężczyzn – z ostatnich dziesięciu lat, potrafią różnić się ponad dziesięć minut. To ogromna przepaść, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z najlepszymi maratończykami globu.
Kolejna zmienna to trasa. Czytałem o legendarnych podbiegach dających ostro popalić. Co ciekawe, na pasta party, w przeddzień maratonu, biegacze z którymi wcinałem makaron, zapytali mnie czy miałem przyjemność startować na tej lub podobnej trasie. Gdy otrzymałem to pytanie, po raz kolejny od innej osoby, zacząłem podejrzewać, że faktycznie to nie będą przelewki. Mówiąc wprost nigdy nie biegałem maratonu na trasie o takim profilu. Największa różnica poziomów, którą pokonałem była w Atenach. Niemniej nie da się porównać tych spadków i wzniesień z Bostonem.
Ostatnim czynnikiem było zdrowie. Nie wiedziałem czy moja prawa łydka wytrzyma całe to latanie pod górę i z górki przez ponad 42 kilometry. Ostatnie dni były nieco nerwowe, bo jeszcze na tydzień przed startem sytuacja nie była idealna. Jednak zestaw: tapy, rozciąganie, rolowanie i chłodzenie nogi pomógł.
Niezbyt miłym zaskoczeniem była dla mnie temperatura w dniu startu. Gorące masy powierza nadciągnęły już rano. Odczuwało się 25 *C w Słońcu, a tego było pod dostatkiem. Bezchmurne niebo, temperatura powyżej 20 stopni, wiatr południowo-wschodni. Idealne warunki do biegania wiosennego maratonu pomyślałem:)
Tyle tytułem wstępu…
Start maratonu został podzielony na cztery fale. Ruszałem z czerwonej, pierwszej fali, o godzinie 10:00. Wcześniej trzeba było dostać się do Hopkinton podstawionym przez organizatora autobusem. Był to typowy, amerykański, szkolny bus.
Rzędy autobusów, ciągnących się kilkaset metrów, zrobiły na mnie niemałe wrażenie. Biorąc pod uwagę: szczegółowe kontrole bagażu – tuż przed odjazdem, kilometry barierek, partole policji, można by pomyśleć, że nie jechało się na start maratonu, tylko na jakąś wojskową misję.
Wyjazd z Bostonu 6:25, przyjazd do Hopkinton 7:20. W miasteczku maratońskim, oddalonym około kilometra od startu, było wszystko czego tylko dusza maratończyka zapragnęła. Można było spokojnie zjeść śniadanie. Miasteczko przypominało nieco atmosferą piknik lub targ śniadaniowy: były stoiska: z herbatą i kawą (najdłuższe kolejki), z bananami, ze słodkimi bułkami, drożdżówkami, musami owocowymi w tubkach, żelkami, batonami energetycznymi oraz wodą. Trzeba było się pilnować, żeby nie przesadzić z żarełkiem, a tego, uwierzcie mi, było pod dostatkiem. Wystarczająco, w punktach medycznych, było również: kremów przeciwsłonecznych i kremów na otarcia.
W drodze na linię startu biegacze pozbywali się nakryć wierzchnich oddając je organizacjom charytatywnym. Wyjaśnię tylko, że depozyt zlokalizowany był za linią mety zatem rzeczy do przebrania zostawiało się, przed odprawą autobusową w Bostonie, zaś ciuchy, w których się przyjechało, należało zostawić w Hopkinton. Nie ukrywam, że niektórzy biegacze rano wyglądali zabawnie. Większość maratończyków, w tym ja, ubrani byli w stare dresy. Niemniej było sporo osób w piżamach, a nawet szlafrokach. Taki bostoński folklor.
Niecałą godzinę przed startem maratończycy z miasteczka maratońskiego ustawiali się na wymarsz na linię startu. Fale były podzielone na mniejsze grupy. Standardowo pierwsi odmaszerowali biegacze z najlepszymi czasami kwalifikacji (pierwsze cztery grupy fali czerwonej), po niej kolejne grupy. Po kilku minutach marszu zlokalizowałem swój punkt startowy. Prostopadły do głównej trasy, około 150 metrowy odcinek drogi odbijającej w prawo, służył jako miejsce do rozgrzewki.
Zbliżała się godzina próby. Na kwadrans przed 10:00 przeleciały wojskowe helikoptery, zagrano hymn USA, wystartowała elita facetów i można było… zacząć się stresować. W głowie kołatała się myśl klasyka: Niech to się już … zacznie!
Strzał startera i zaczynamy ten rollercoaster. Na początek ostry kilometrowy zbieg – trzeba lekko wyhamowywać, żeby nie przesadzić z tempem, które i tak będzie interwałem. Po pierwszym kilometrze jedziemy pod górkę około 200-250 metrów. Tętno skacze. Kawałek płaskiego terenu i znowu w dół. Grupa zaczyna przyspieszać…