Jak co roku na przełomie lutego i marca biegacze z całej Polski (i nie tylko) przybywają do urokliwej wsi Wiązowna – położonej około dwudziestu kilometrów od Warszawy. Co prawda frekwencja, ostatnimi czasy nie imponuje, jednak jest to bieg z długą tradycją, który ma już swoich stałych bywalców.
Ja, w tym roku, miałem inne plany. Swoją formę chciałem testować w Pabianicach 23 marca. Dlatego połówkę w Wiązownie miałem odpuścić. Zbieg pewnych okoliczności doprowadził do tego, że wziąłem udział i w tej imprezie. Ale po kolei .
Decyzję o uczestnictwie w zawodach podjąłem 1 marca czyli dzień przed startem. Okazało się, że moja kumpela nie może jechać z powodu choroby i zaproponowała mi przekazanie swojego pakietu startowego. Ja, nie namyślając się długo, zdecydowałem się podjąć wyzwanie. Co prawda miałem w nogach dwuipółgodzinny, ciężki rowerowy trening, ale powiedziałem sobie: no dobra, nie musisz przecież lecieć na maksa; zrób przyzwoity trening.
Tak miało być w teorii. Ale teoria teorią, a życie życiem.
Dzień startu był pochmurny, a wiatr ostro harcował. To był ten dzień w którym do momentu startu zastanawiasz się czy przywdziałeś odpowiednią biegową dzianinkę.
Odbiór pakietu i cała procedura przedstartowa przebiegła bardzo sprawnie. Miałem spoko czasu na konkretną rozgrzewkę. Chcę , w tym miejscu, bardzo pochwalić organizatorów. Wpisanie moich danych do systemu zajęło ok. półtorej minuty – dzięki czemu na mecie zameldowałem się jako Adrian, a nie jako Agata. Poza tym, żadnego czekania, kolejek do odbioru pakietów czy problemów z namierzeniem depozytów. Z mojej perspektywy osoby odpowiedzialne za przygotowanie tej imprezy biegowej, stanęły na wysokości zadania.
Przed startem, na przystawkę, zrobiłem około 3 km rozbiegania i poczułem, że trening poprzedniego dnia nie wpłynął na moje mięśnie, aż tak negatywnie. Czułem, że mogę pobiec szybko. Już wiedziałem, że przy odrobinie szczęścia jestem w stanie pokusić się o życiówkę.
Nadeszła chwila startu. Tradycyjne końcowe odliczanie i zaczynamy. Pierwszy kilometr pobiegłem dość szybko – poniżej 4 minut. Na drugim kilometrze dołączyłem do grupki biegaczy, którzy zamierzali osiągnąć czas:1h25min. Starałem się trzymać ich pleców, ze względu na silny, przeciwny wiatr, który szczególnie mi- człowiekowi obdarzonemu 2 metrowym wzrostem – mocno utrudniał życie. Nie biegliśmy równym tempem , ale w połowie dystansu czułem , że jeszcze jest mała rezerwa i na ostatnich kilku kilometrach, być może, uda mi się jeszcze przyspieszyć. Jedyny długi podbieg udało się sprawnie pokonać i nie odczułem go w mięśniach. Od 15 kilometra przyspieszałem. Chłopaki z grupy zaczęli się wykruszać. Zostało nas trzech. Ostatni kilometr to był prawdziwy ogień. Udało mi się wyskoczyć z zza placów mojego grupowego „zająca” i sprintem zakończyć wyścig. Ostateczny czas to 1:23:07. Spore zaskoczenie – nowa życiówka, której jeszcze parę godzin wcześniej – nie planowałem.
Po biegu udałem się coś zjeść. Jeśli byliście w Wiązownie to pewnie wiecie, że tutaj nie pożałują wam posiłku regeneracyjnego. Było w czym wybierać: m.in. bigos, kiełbaska, zupa grochowa, a na deser gorąca czekolada i pączek. Lubię takie wyżerki po biegach, ale trzeba się pilnować, żeby nie przesadzić. żołądek nie jest gotowy, zwłaszcza tuż po biegu, na taką kaloryczną bombę.
Podsumowując: bieg jak najbardziej udany. Nie spodziewałem się, aż takiej poprawy wyniku. Trasa , jak co roku, nie zmieniona (występuje jeden dłuższy podbieg na którym należy uważać , żeby się nie zakwasić). Organizacja na piątkę. Frekwencja w tym roku trochę lepsza. Półmaraton ukończyło 758 osób, czyli więcej niż w 2012 czy 2013 roku. Bieg wygrał Roman ROMANENKO z Ukrainy (czas: 1:04:42). Na drugim miejscu był Polak – Emil Dobrowolski. Zwyciężczynią z czasem 1:17:25 była Vita POTERIUK, która ukończyła bieg tuż przed naszą Angeliką Mach.
Jeszcze informacja dla triathlonistów: niezniszczalny Marcin Konieczny ukończył zawody na 11 pozycji i pierwszej w Kat. M40.
Trochę szczęśliwie pojawiłem się na tej imprezie – tym bardziej radość po biegu była duża. Zwłaszcza gdy zobaczyłem swoje nazwisko na tablicy świetlnej (10 pozycja w M20).
PS Podziękowania dla Agisko za naturalną energię i dla moich „serwismanów”.